Zaskakujące auto. Zarówno pod względem osiągów jak i swojej stylistyki. Gdy tylko dowiedziałem się, że nowy Ford Mustang Bullitt, którego po raz pierwszy zobaczyłem na tegorocznych targach w Genewie zagości na kilka dni w moim garażu, od razu zacząłem obmyślać plan na pasującą do niego sesję zdjęciową. Nie od razu trafiłem w dziesiątkę.
Stwierdziłem, że noc to będzie TO! Przecież wystarczy na niego spojrzeć. Ten samochód nie potrzebuje żadnych spoilerów, ogromnych felg czy wyścigowych pasów. I faktycznie – galop tym rumakiem po centrum Warszawy w poszukiwaniu kolejnych źródeł światła, które delikatnie odsłonią lakier Dark Highland Green sprawił mi mnóstwo frajdy. Ale czy faktycznie to było to? Po pierwszym dniu spędzonym z tą odmianą Forda Mustanga miałem już pewne przemyślenia.
Najpierw jednak muszę się do czegoś przyznać. Bullitt trafił do mojej listy samochodów, których się zwyczajnie boję. Mimo, że miałem okazję jeździć znacznie szybszymi autami, to jednak właśnie tutaj czułem, że należy mu się znacznie więcej pokory, niż początkowo mogłem się spodziewać. Ależ on się wyrywa! Niczym dziki zwierz!
Sprint do setki w czasie 4.2 sekundy zapewnia ulepszony 5-litrowy silnik V8, którego moc 460 KM i 529 Nm na asfalt przenoszą fantastycznie klejące opony MICHELIN Pilot Sport 4 S. Wisienką na torcie jest manualna skrzynia biegów z gałką, która nawiązuje bezpośrednio do filmu.
A jednak… mimo, że byłem bardzo zadowolony z nocnych zdjęć, tak czułem, że można bardziej, więcej, lepiej. Dlatego też udałem się do domu z myślą, że nie pośpię długo. Następnego dnia postanowiłem wstać o 6:00 nad ranem i ruszyć w jedno z moich ulubionych miejsc do fotografowania z nadzieją, że jesienna aura zapewni mi mgłę. Duuużo mgły. Patrząc na okładkę tej publikacji już wiecie, że nie zawiodłem się.
To już 50 lat, od kiedy Steve McQueen zagrał główną rolę w filmie „Bullitt”. To 20 lat przed moimi narodzinami, a więc nie mam prawa cokolwiek pamiętać z motoryzacji tamtych lat. Co innego Maciej Pertyński, który również wsiadł za kierownicę najnowszego Bullitta. Oddaję mu głos.
Ten film zrobiono w 1968, miał premierę dokładnie 50 lat temu – 17.10.1968 r., ale do Polski dotarł w styczniu 1972 (najwcześniej w całym Bloku Wschodnim, mniej więcej o 4-5 lat przed innymi „krajami demokracji ludowej”). W chwili polskiej premiery miałem 9 lat, więc na pewno nie było szans na jego obejrzenie. Ale… Ale kiedy w 2 lata później pokazała go po raz pierwszy telewizja, nie dałbym się odpędzić pejczem. Bo o scenie pościgu dwóch spośród najbardziej znanych na świecie „muscle-carów” słyszałem tyle od mojego Ojca, maniaka motoryzacji, że prędzej bym doprowadził do interwencji domowej Milicji Obywatelskiej…
Obejrzałem. Jak to było w „Autobiografii” Perfectu – „i nie mogłem w nocy spać”. Jeśli ktokolwiek z moich Widzów nie oglądał „Bullitta”, musi to zrobić koniecznie. Bo jest to po prostu świetny kryminał – a kwestie samochodowe to istna wisienka na torcie. Za każdym razem, gdy go oglądam, dostrzegam jakieś kolejne potknięcie, jakąś nieporadność, jakiś błąd, co pokrótce przedstawiłem w swoim filmie. Ale nawet jeśli sami znajdziecie jeszcze więcej „kwiatków” podczas oglądania najsłynniejszego pościgu samochodowego w historii kina, bardzo szybko zrozumiecie, że o jego sławie wcale nie zadecydowały realizm czy świetny montaż (za który mimo potwornych błędów film dostał Oscara w 1969 r.).
Nie, to kwestia emocji. Ten film pokazał pościg samochodowy tak samo, jak o piłce nożnej mówił kiedyś w swych komentarzach na żywo Jan Ciszewski – człowiek, który robił nieprawdopodobne błędy językowe i rzeczowe, ale był uwielbiany, bo kiedy się mecz oglądało z jego komentarzem, człowiek się czuł uczestnikiem. Ja jestem totalnie odporny na piłkę nożną i nawet gdyby „nasi” wygrali w Mistrzostwach Świata, niewiele by mnie to obeszło. Ale za czasów Jana Ciszewskiego futbolem się po prostu pasjonowałem. To powinno powiedzieć wszystko.
I tak samo jest z tym filmem i tym pościgiem. Kiedy się go rozbiera na czynniki pierwsze na chłodno, jest po prostu śmieszny. Ale kiedy się go ogląda, kiedy w dodatku nerwy piłuje fenomenalna muzyka Lalo Schifrina, człowiek zatapia się w świecie Bullitta. Bez reszty.I wiecie co? Podobnie jest z wyprodukowanym na 50-lecie tego filmu Fordem Mustangiem „Bullitt”.
Wystarczy pokonanie kilkunastu kilometrów za jego kierownicą, by się w niego zapaść, by mu ulec, by nie myśleć o tym, że to przecież po prostu Mustang GT, owszem, znakomity, ale… Ale w tym wydaniu łatwo odnieść wrażenie, że ten samochód ma duszę. I że jest wszechogarniający. Może to wina białej gałki na czubku dźwigni manualnej skrzyni biegów. Może jadowitej zieleni karoserii. Może fenomenalnego podkładu muzycznego nowego układu wydechowego, którego zakres i poziom akustyczny rezonansu można sobie ustawiać. Może…
…w tym wydaniu łatwo odnieść wrażenie, że ten samochód ma duszę. I że jest wszechogarniający.
A może po prostu bezmiar skojarzeń z tamtym doznaniem sprzed 44 lat? Skojarzeń nie tylko w pełni uzasadnionych, ale przeniesionych żywcem w XXI wiek za pomocą świetnie zaprojektowanego auta, o niebo lepszego pod każdym względem od jego słynnego poprzednika?
Nie wiem. Ale testowanie Forda Mustanga „Bullitt” 2018 było jednym z najbardziej… duchowych doznań, jakie przeżyłem za kierownicą.
Ford Mustang Bullitt 2018 – Pertyn ględzi
Tekst:
Tomasz Dąbrowski – Pierwsza część
Maciej Pertyński – Druga część
Zdjęcia:
Tomasz Dąbrowski