Genewa po raz pierwszy

Chociaż premiery z Genewy śledzę praktycznie co roku, tak edycja 2018 była dla mnie przełomowa. Wszystko dlatego, że po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć wszystkie premiery na własne oczy. Pokażę wam, co najbardziej zapadało mi w pamięci. Zapraszam na tour po salonie.

Odbieram akredytację, wjeżdżam po ruchomych schodach i jestem. Ogrom powierzchni targów robi kolosalne wrażenie. Na górze jedynie tabliczki: Pagani, Koenigsegg, Bugatti, Lamborghini, Porsche i dziesiątki innych. Tak, przekroczyłem bramy raju.

Już przy samym wejściu moje oczy skierowały się w stronę firmy Hennessey, gdzie dumnie prezentował się Venom F5. Subtelny hashtag na barierce idealnie podsumował jego możliwości: #300MPH

Niezwykła konstrukcja. Stworzona po to, aby podjąć rękawice rzuconą przez Bugatti i Koenigsegga. A chce to zrobić za sprawą silnika V8 o mocy 1600 KM i 1762 Nm maksymalnego momentu obrotowego. Cała wygenerowana moc trafia na tylną oś, gdzie opony MICHELIN Pilot Sport 4 S przekładają to na prędkość nawet do 480km/h. Kosmos!

Pierwsze chwile „na salonach” mogą przyprawić o niesamowity zawrót głowy. Czułem, że chcę zobaczyć absolutnie wszystko. Na raz! Dlatego chodząc od stoiska do stoiska czułem na plecach oddech tylu samochodów, których jeszcze nie widziałem.

Pierwsza hala trzymała mnie długo, ponieważ to właśnie tam odbywały się konferencje prasowe. Premiera nowego samochodu odbywała się średnio co kwadrans. Z perspektywy fotografa, który jak najszybciej musi przesłać zdjęcia nowego samochodu do centrali, to prawdziwie morderczy czas. Ja miałem wygodniej. Zdjęcia robiłem głównie dla siebie, a więc im dalej od odsłonięcia, tym mniej ludzi kręciło się przy danym samochodzie. A to odbijało się na jakości. Ale kilku odsłonięć nie mogłem sobie odmówić. Jednym z nich było nowe Porsche 911 GT3 RS.

Linia 911’tki zawsze powoduje u mnie zachwyt. A ta bezkompromisowa wersja tylko go powiela. 4-litrowy motor, 520 KM mocy, 3,2 sekundy do setki i prędkość maksymalna 312 km/h czynią z GT3 RS prawdziwego torowego zabijakę. W dodatku w tym kolorze prezentuje się wręcz genialnie.

A chwilę później elektryczna niespodzianka. Mission E Cross Turismo.

Tuż obok znajdowały się stoiska trzech bardzo wytrawnych graczy. Bugatti, Pagani i Koenigsegg to dla mnie trzej królowie egzotyków. Na swoich stanowiskach nie zwiedli. Zacznijmy od „najskromniejszego”.

U Bugatti pojawiło się tylko jedno auto – Nowy Chiron Sport. Nazwa jest dosyć zabawna. Bo co? Dopiero od teraz to sportowy samochód? Wcześniej pewnie był miejską popierdółką. Co to, to nie!

Swoją drogą widok Chirona uświadomił mi, jak bardzo zestarzał się jego starszy brat Veyron. Nie tylko wizualnie. Technologicznie to również kompletnie nowy poziom. Tu nawet wycieraczki są z włókna węglowego. Warta 2,65 miliona euro wersja Sport na dedykowanych oponach MICHELIN Pilot Sport Cup 2 w 42 sekundy potrafi przyspieszyć od zera do 400km/h po czym wyhamować do zera. Ale już wiem co teraz powiecie. Tak! Ten wynik został pobity!

Bugatti zbyt długo nie nacieszyło się rekordami Chirona. A wszystko przez Christiana von Koenigsegga i jego Agerę RS, która… na targach się nie pokazała. Przyjechały za to dwie Regery oraz CCX. I to właśnie na tym ostatnim skupię się najbardziej.

Nie wiem dlaczego, ale to właśnie delikatnie odsunięty CCX wpadł mi w oko i nie chciał z niego wyjść. Być może to właśnie dlatego, że był to jeden z samochodów, o których zobaczeniu na własne oczy marzyłem jeszcze za dzieciaka. Z drugiej strony to właśnie ten model sprawił, że Koenigsegg zyskał tak ogromny podziw i reputację w tej branży. Auto na karku ma już ponad 12 lat, ale nadal trzyma fantastyczną formę. Samochód stoi nawet na tych samych Pilot Super Sportach, w których debiutował, a przecież spokojnie producent mógł się zdecydować na następcę w postaci Pilot Sport 4 S, którego otrzymały obie zabójczo szybkie Regery.

Trójkę wspaniałych zwieńczyło Pagani, które miałem okazję widzieć po raz pierwszy w życiu. Dlatego też niezwykle ucieszył mnie fakt, że oprócz aktualnego modelu Huayra, producent zdecydował pokazać również Zondę. I to nie byle jaką Zondę, bo jedną z trzech sztuk w wydaniu Barchetta.

Jestem jednym z tych, co uważają, że Zonda jest znacznie piękniejsza od Huayry. A spotkanie ich oko w oko tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziło. Chociaż akurat to Barchetty mam jedno „ale”. Te nadkola… nie mogę ich przeboleć.

Nie żeby Huayra nie budziła respektu. Spójrzcie sami.

I jeszcze w całkowicie otwartej wersji. Transformers. Obłędnie wykończony transformers. Gdzie się nie spojrzy, tam włókno węglowe.

Plotki o mocnym zredukowaniu liczby hostess na genewskim salonie okazały się prawdą. Kiedyś portale branżowe wydzielały na ten temat osobne galerie. A teraz? Pustki. Pustki. Pustki. Można było je policzyć na palcach jednej ręki.

U Lamborghini bez niespodzianek. Aventador niezmiennie przyprawia o mocniejsze bicie serca. Huracan Performante został pozbawiony dachu a Urus zabiega o kolejnych klientów, którzy szukają czegoś bardziej rodzinnego. Może to podkreślę. Bardziej rodzinnego u Lamborghini. Co za czasy.

Takie czasy, że i na stoisku Aston Martin pierwsze, co rzuca się w oczy to nie nowy model DB, a wyścigowa „Walkiria”.

Czekałem na Suprę. I to bardzo! I doczekałem się. Co prawda nie w wydaniu drogowym, ale to nie szkodzi. Toyota dowiozła zawodowo. Design nowej Supry bardzo nawiązuje do swojej poprzedniczki i głównie z tego powodu ten samochód bardzo podskoczył na mojej liście „do kupienia w przyszłości”.

Ogromne zaskoczenie u BMW. Model M8 prezentuje się jak milion dolarów. Pozostaje tylko nadzieja, że wersja produkcyjna nie będzie tyle kosztować 😉 Martwi mnie jednak trochę fakt zakrycia wnętrza. Ale jak na pierwsze wrażenie i tak jest fenomenalnie.

Powoli zbliżam się ku końcowi. Końcowi samochodów, które wpadły mi w oko. Bo gdybym chciał tutaj zamieścić wszystko, to ten wpis zająłby 10x tyle.

Jedną z najważniejszych premier zostawiłem na koniec. Ferrari 488 Pista. Tak, znów to zrobili. Tak samo jak ze Speciale. Wzięli bryłę „podstawowego” modelu i stworzyli z niego coś obłędnego. Nie mogę się go doczekać.

Przed targami z ciekawości włączyłem licznik kroków w telefonie. Po dwóch intensywnych dniach pokazał 12 kilometrów dziennie. Ale to, co tam zobaczyłem było tego warte.

A na koniec… coś, co zrobiło na mnie naprawdę piorunujące wrażenie. Pewnie dlatego, że w ogóle się tego nie spodziewałem. Ale to już materiał na osobny artykuł.

To były szalone dwa dni! Ale z chęcią je powtórzę.

Pokaż więcej

Zobacz Również

Close
Close
Close